1
2
2
3
4
5
6
6
7
8
9

Zawartki

Było to wiele lat temu, gdy tereny, gdzie dzisiaj znajduje się Wola Radziszowska, porastał prastary bór, a ogromne, rozłożyste dęby uginały się pod uderzeniami wiatru. Po puszczy chodziły stada żubrów, niedźwiedzi, dzików i wilków. W gałęziach drzew czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce. Nocami wyły puszczyki. Po konarach prawie bezszelestnie przemieszczały się zwinne rysie. Wszystkie te dźwięki oznaczały, że las tętnił życiem.

Do odgłosów tych stopniowo dochodziły nowe. Z początku nieśmiałe, z czasem zaczęły echem odbijać się od pobliskich wzgórz. Nad okolicą zapanował odgłos trzasku padających drzew, stukot siekier oraz krzyki i nawoływania ludzkie. Coraz częściej pośród drzew strzelała w górę wąska smużka dymu i leniwie rozpływała się w powietrzu.

To pierwsi osadnicy odpoczywali po całodziennej, ciężkiej pracy, a ich żony przygotowywały posiłek. Las dawał im dzikie jabłka, orzechy, jagody. Do rzeki po napój przybiegały jelenie i sarny, które łatwo mogli upolować.

Woń pieczonej dziczyzny rozchodziła się po okolicy. Zmęczeni chłopi spożywali posiłek w cieniu drzew. Rozmawiali o dopiero co rozpoczętym karczowaniu lasu. Praca posuwała się powoli, gdyż oprócz prymitywnych siekier i narzędzi, które przynieśli ze sobą albo różnym sposobem sobie zrobili, dysponowali tylko siłą ognia i własnych ramion. Duży już jednak kawałek lasu został wykarczowany i kobiety porządkowały teren pod przyszłe domostwa i uprawy. Dzikich zwierząt się nie bali. Wybrali miejsce w widłach rzeki, a od lasu odgrodzili się płotem z gałęzi leszczyny, której tu było pod dostatkiem.

Nagle sielankę ich drzemki przerwał odległy odgłos rogu. Jego echo wypełniło całą dolinę, wzbudzając wśród ludzi popłoch i zamieszanie. Obawiali się napadu zbójców, którzy często zapuszczali się w te okolice bezkarnie mordując i grabiąc osadników. Ludzie, zaniepokojeni odgłosami, pospiesznie wygasili ogniska, zabrali drewniane włócznie i łuki, po czym kilku odważniejszych udało się na zwiady.

Z trudem przedzierali się przez gęsty bór. Gałęzie jeżyn boleśnie raniły ich nagie stopy, lecz żaden z nich nie wydał najcichszego nawet okrzyku bólu. Zbyt wiele bowiem zależało od niepostrzeżonego zbliżenia się do obcych. Już z daleka doszedł do ich uszu gwar rozmów, szczekanie psów i nawoływania ludzi. Ostrożnie podeszli bliżej. Między drzewami dostrzegli liczną grupę konnych, którzy właśnie szykowali się do rozbicia obozu na leśnej polanie. Wśród tej grupy rycerzy wyróżniał się postawny mężczyzna o długich, kruczoczarnych włosach przytrzymywanych złotym pierścieniem. Ubrany był w drogie purpury, a gronostaje spadały z jego ramion aż prawie po końskie pętlice. Wokół niego stali dostojnicy. Od kolorów ich szat i drogocenności aż ćmiło się w oczach. Łowczy przykładał do ust złoty róg i głośnym graniem rozgłaszał szerokiej dolinie i głębokościom boru królewskie przybycie.

Chłopi zrozumieli, że to nie rabusie. Z lękiem i obawą wyszli z lasu na polanę. Kilku ze świty natychmiast podbiegło w ich kierunku, a reszta, uzbrojona w miecze i łuki, otoczyła dostojnika. Wieśniacy upadli na kolana, oddając pokłon. Przywódca zbrojnych nakazał ruchem ręki, aby się zbliżyli. Podeszli z lękiem.

- Kim jesteście? - zapytał jeden z rycerzy.

- My, panie, tutejsi. Las karczujemy. Osadę chcemy zbudować.

- Potrzeba nam naganiaczy. Król Bolesław przybył tu na polowanie. Na tej polanie rozbijamy obóz, a jutro z rana rozpoczynamy łowy.

- Chętnie pomożemy miłościwemu panu. Jutro z rana przyjdziemy tu we dwudziestu chłopa.

Rozpoczęło się polowanie. Król dosiadł konia. Był to ognisty rumak z rzędem kapiącym od złota i drogich kamieni. Polowano na jelenia, więc Bolesław na plecach miał zawieszony kołczan ze strzałami, do siodła przytroczony łuk, a w ręku trzymał dzidę, której ostrze lśniło w promieniach właśnie wschodzącego słońca.

Naganiacze ruszyli w las. Przeraźliwy stukot kołków, którymi uderzali w pnie drzew i terkot kołatek przewaliły się przez bór i napełniły go niepokojem. Król, otoczony świtą, czekał na zwierzynę na skraju polany. Głos naganiaczy narastał z każdą chwilą. Co pewien czas polanę przebiegał przerażony zając i znikał w zaroślach. Jednak nikt nie zwracał na niego uwagi.

Wszyscy czekali na grubego zwierza.

Nagle z lasu wyskoczył piękny rogacz. Wbiegł na polanę i zwietrzywszy myśliwych, zatrzymał się niezdecydowany. Król natychmiast pogalopował w jego kierunku. Odległość szybko malała. Jeleń gwałtownie ruszył w stronę zarośli. Zbliżał się ku nim w szybkim tempie. Jeszcze moment, a umknie bezpiecznie w las. Bolesław uniósł się w strzemionach, wygiął do tyłu i uniósł ramię z dzidą. Już w momencie rzutu wiedział, że chybi, że jeleń jest zbyt szybki. Dlatego rzucając oszczep krzyknął:

- Za wartki!

Rzeczywiście. Oszczep chybił, a jeleń bezpiecznie umknął w las. Król zawrócił konia.

- Może innym razem, panie, będziecie mieć więcej szczęścia - rzekł jeden z rycerzy.

- Za wartki - powtórzył zdyszany król. - Za wartki był ten jeleń. Szkoda. Taka piękna sztuka.

Polowanie jednak trwało nadal. Z lasu co chwila wyskakiwało jakieś zwierzę i padało łupem myśliwych. Co prawda nie udało się upolować ani jednego jelenia, niemniej jednak kilka saren, niemal setka zajęcy i dwa dziki osłodziły królowi gorycz porażki.

Zbliżał się wieczór. Ostatnie promienie zachodzącego słońca z trudem przedzierały się przez konary drzew. Zmęczony król z radością przyjął gościnę chłopów. Kiedy zbliżał się do osady, wyszła mu naprzeciw młoda kobieta. Widząc strudzonego Bolesława, podbiegła ku niemu i poczęstowała maślanką z kobiałki. Zmęczonemu i spragnionemu królowi napój ten wydał się nadzwyczaj smacznym.

- Niech od dzisiaj twoje przezwisko będzie Maślanka - rzekł, nasyciwszy pragnienie, władca.

W czasie wieczornego ogniska wśród śmiechów i zabaw król zapomniał o jeleniu. Jednak chłopi siedzący przy sąsiednim ognisku przekazywali sobie opowieść o jeleniu, który był ZA WARTKI i dlatego zdołał umknąć Bolesławowi.

--- żródło: "WOLA RADZISZOWSKA Moja rodzinna wieś" Skawina 2007

strona główna | gospodarstwo rolne | konie | oferta | regulamin | galeria | kontakt